poniedziałek, 9 czerwca 2014

Matka ma wychodne, i co teraz?!

Każdy dzień przepełniony jest zajęciami w każdej sekundzie. Czasem nawet mam wrażenie, że udaje mi się naginać czas robiąc kilka rzeczy na raz. Panna J na jednym biodrze, panna M siedząca obok. Uświadamiam sobie chwilami, że DA SIĘ jednocześnie gotować, sprzątać, karmić młodsze i drugą ręką lepić bałwanki i kotki z ciastoliny. Uświadamiam sobie też, że to wcale nie jest dużo bo bywają chwile, że na prawdę dzieje się dwa razy więcej. Mimo tego kocham te dni, te godziny i sekundy. Kocham, mimo, że jest ciężko chwilami i że zdarza mi się czasem ponarzekać.
Czas rodzinny i ten czas z tymi małymi urwisami to coś co bardzo sobie cenie. Nie wyobrażam sobie wyjechać na weekend lub na wakacje zostawiając dzieciaki z kimkolwiek, jeszcze nie czas, jeszcze za wcześnie. Za wcześnie dla nich i za wcześnie dla nas. Jednak czasem takie wyjście na kilka godzin jest całkiem fajnym oderwaniem od codzienności. Te kilka godzin ładuje pozytywną energią, pozwala skupić się bardziej na sobie. Tyle z teorii.

No więc mam "wychodne", i co teraz?
Kochany mąż zostaje z młodymi, ja szykuje się do wyjścia. Szybki buziak na do widzenia, słyszę "bawcie się dobrze", zamykam za sobą drzwi. Idę. Jadę. Docieram na miejsce.
Wszystko ładnie, pięknie. Cudowne słońce, o dziwo brak komarów, pod stopami piasek. Nawet palmy są. Fakt, sztuczne... ale są. I nawet dobrze wyglądają. Są też ludzie. Może nie "też" ale "przede wszystkim". Są osoby pełne energii, roześmiane. Osoby z którymi lubię spędzać czas, osoby dla mnie ważne. Jednak ja czuje się dziwnie.  Na co dzień nie ma wolnej sekundy a tu nagle sytuacja pozwalająca na totalny relaks a mnie dopada paraliż bo nie wiem, co ze sobą zrobić. Siedzę więc i patrzę w przestrzeń, przed siebie. Te pierwsze 30 minut to taka faza przejścia. Staram się tą fazę zwalczyć choć póki co bezskutecznie. Nawet ruszyć bym się chciała ale czuje się jak z betonu. Odzwyczaiłam się od tego, że jest coś takiego jak chwila w której mogę pozwolić sobie na nie myślenie, nie analizowanie. Odzwyczaiłam się od tego, że mogę siedzieć i nie zastanawiać się nad tym, ile to jeszcze rzeczy jest do zrobienia. Ten stan całe szczęście mija, niemniej jednak jest bardzo dziwny. Przecież przez te pół godziny można już bawić się, tańczyć, rozmawiać, szaleć. Jednak coś w środku blokuje mnie i nie pozwala się skupić. Coś w tym jest, że im więcej człowiek ma na głowie tym bardziej jest poukładany. Gdy nagle tych spraw brakuje, mimo najbardziej sprzyjających warunków nie wiem co powinnam ze sobą zrobić.
Po chwili jest już dobrze, wracam do żywych i funkcjonuje. W efekcie faktycznie spędzam kilka przemiłych godzin w cudownej ekipie. Plotkujemy, śmiejemy się, tańczymy na boso w piasku przy zachodzącym słońcu. Beztroski czas, jak byśmy znów były w liceum ;) Raj!
Wracam do domu szczęśliwa, uśmiechnięta i stęskniona. Jest północ. Czuje, że mogę góry przenosić bo wypoczęłam za wszelkie czasy, te co były i te które przede mną.
Moją euforię weryfikuje "dzień kolejny", godzina 4:18, pobudka córki młodszej. Koniec snu.
Nie, jednak nie da się wypocząć na zapas :)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz